Jan Drzewiecki projektant obiektów ceramicznych, profesor Akademii Sztuk Pięknych im. E. Gepperta we Wrocławiu a także były pracownik fabryki w Chodzieży. W zakładzie spędził swoje młodzieńcze lata przyuczając się do zawodu następnie pracując jako mistrz. Z Panem Janem spotkaliśmy się w jego dolnośląskim mieszkaniu.

Z Janem Drzewieckim rozmawia Monika Petryczko.

POSŁUCHAJ!

PRZECZYTAJ!

Monika Petryczko: Dzisiaj spotykamy się z Panem, jak z Profesorem z ASP we Wrocławiu, ale tak naprawdę, głównym powodem naszego spotkania jest powrót do zakładów chodzieskich. Mówimy w naszym cyklu o porcelanie i nie tylko porcelanie z Chodzieży. Co Pan tam robił, kiedy pan tam trafił i jak długo trwała ta historia?

Jan Drzewiecki: Moja historia z ceramiką zaczęła się w latach 60. Początkiem 61 roku. Różne były te moje losy. Pokręcone. Rodzice nie chcieli pójść mi na rękę i zmuszony zostałem do podjęcia nauki w Technikum Łączności w Poznaniu. Po pół roku zrezygnowałem, ponieważ mnie absolutnie te zabawki nie interesowały. Wtedy ojciec zapytał mnie co chcę robić, mówiąc, że do liceum nie pójdę skoro w technikum nie dałem rady. I zaproponował mi zawodówkę. I poszedłem i tak się zaczęło. Odbywałem praktyki w fabryce, trafiłem do zakładów porcelitu i miałem to szczęście, że dostałem się pod opiekę najlepszego na oddziale pracownika, aby jemu ulżyć w jego pracy, a również, aby on potrafił mnie wykształcić. Przebujałem tę szkołę, poznając wielu wspaniałych ludzi. W Chodzieży do 1965 roku nie było pieców tunelowych, był jeden pies tunelowy do dekoracji tylko „na porcelicie”, a reszta to były piece okrągłe, takie kopulaki z sześcioma wkoło paleniskami, do których palacz z pomocnikiem, latali z taczką, podrzucali węgiel do poszczególnych otworów na całym kręgu. Rozładunek odbywał się w katorżniczych warunkach. Niejednokrotnie widzieliśmy półnagich pracowników, w rękawicach azbestowych, którzy z beczki z wodą wyciągali jutowe, mokre worki, narzucali je na głowę i wpadali do tego pieca i wybiegali właściwie z dymem na włosach, bo już te worki się po prostu zaczynały palić. Tam była temperatura 200, 300 stopni. I rzucali to, te osłony szamotowe, które też były wykonywane w tym zakładzie, a następnie rozbierali te osłony, gdzie były np. talerze. Chodziło również o gonienie czasu, aby wykonać normę, czy jakiś plan nałożony. I skończyłem technikum wieczorowe, co prawda niedzielne, ale skończyłem i po prostu wróciłem już wtedy już jako mistrz oddziału. Pracowałem na modelarni, nieraz jako mistrz hakowy, czyli jak ktoś był na chorobowym, to byłem na dotłaczarni, czyli gdzie robiliśmy elementy do przemysłu, elektrotechnicznego, włókienniczego, prowadniki, korki do butelek, kapsle takie porcelanowe.

A jak wyglądał wtedy pana taki standardowy dzień pracy?

No ostatni, jak odchodziłem już z zakładu, to chyba 3 czy 4 miesiące przed końcem mojej pracy w porcelanie byłem mistrzem na szlamowni, tam była praca zmianowa, zarówno miałem pracowników na zmianie swojej, jak i również sam przychodziłem. Najgorsze były niedziele, miałem w kalendarzu, napisane: godzina 10.00 włączyć młyn nr 1, o 14. wyłączyć młyn ze szkliwem.  Za długie przytrzymanie tego mielenia powodowałoby, że szkliwo było niezdatne do produkcji. No i najgorsze były te nocne zmiany czy druga zmiana do godziny szóstej rano. Pamiętam, któregoś dnia po wypłacie dzwoni do mnie z portierni portier, że przyszedł gość do roboty, ale lekko wstawiony. No to co? Odesłaliśmy go do domu, a ja sam kitelek i do pracy i dalej przerzucanie z prasy filtracyjnej takich kilkunastu kilogramowych placków z drugim pracownikiem.

Wiem, że jest Pan autorem, projektantem wzorów, które nie weszły do produkcji, i że ma Pan kilka eksperymentalnych form u siebie, których także nie udało się wdrożyć.

Wie Pani porcelana to jest materiał żywy. Najfajniej wychodziły stare zestawy, które miały np. relief. Natomiast jak już coś takiego innego proponowałem, no to każda nowość była dla zakładu odstraszająca, bo nie wiadomo czy się opłaca…

Czy będzie na to popyt, czy będzie klient…

No tak, to też istotne. Zresztą w historii chodzieskich zakładów są takie krótkie serie, efemerydy, które nie chwyciły rynku. Czy za mało było promocji, nie wiem. Po prostu seria wyprodukowana w kilkunastu sztukach nie chwyciła i zakład zaprzestał produkować. Choć były też takie serwisy, które kończyły swój żywot, a później po latach, jak gdyby na zasadzie mody wracały. Tak jak było ze słynną Iwonką, której nie lubię.

O to też chciałam zapytać.

Tak, której nie lubię za bardzo, dlatego, że jak bym Iwonę rozłożył w negliżu, tu się okazuje, że tam jest kilkanaście różnych pociotków niezwiązanych z formą. Był też taki zestaw Iwony tylko z delikatną nitką złota i to było super.

Czyli fason okej, ale dekoracja niekoniecznie?

I co dziwne, że sami projektanci formy, nie mieli wielkiego wpływu na dekoracje.

Jak dużo czasu pan spędził w Chodzieży? W zakładzie chodzieskim?

Do 1971roku. To też m.in. dzięki studentom, którzy mnie skaperowali…

Powiedzieli, że nadaje się Pan na profesora? Tak żartuję, oczywiście.

Tak. Teraz tak można by powiedzieć, wtedy mówili, że się wakat znalazł. Uczelnia, nie była wtedy z gumy. Przychodząc do uczelni, która miała 250 studentów na wszystkich wydziałach, (dzisiaj ma 1300 studentów) no to wszyscy się znali. Napisali do mnie pismo a ja przyjechałem do kierownika katedry tutaj. Do Wrocławia. I się zaczęło.

No i się zaczęła zupełnie inna historia, ale cały czas wokół ceramiki.

Wokół ceramiki, no bo byłem wykładowcą na Wydziale Ceramiki. Miałem dwa takie obszary mojej działalności. Pierwszy to była walka ze studentami, a drugim to była walka z tworzywem. Porcelaną, która jest bardzo kapryśna. Doświadczyłem na własnej skórze takich przykładów – gdzie w jednym zakładzie wychodziły moje wyroby, np. taki pięćdziesięciocentymetrowy półmisek, a gdy wziąłem w plecak  formę i pojechałem np. do Wałbrzycha to klapa. Bo piec inny, dłuższy proces wypalania itd. I co było zrobić? Wziąć młotek i rozbić.

Skończył Pan pracować w Chodzieży w 1971 roku. Czy później Pan śledził losy tego Zakładu? Czy fabryka jak gdyby została w Pana sercu na dłużej? Bo przecież mieszka Pan teraz zupełnie gdzie indziej, ileś set kilometrów dalej.

Nie mam, jakiś tam sentymentów, jak gdyby. Natomiast cieszę się, że na mojej drodze spotkałem ludzi, którzy byli wybitnymi fachowcami, m.in. Mariana Pasicha. Nie wiem, dlaczego te losy tak się potoczyły, że zrobił tylko 2 zestawy? Przecież, no owe czasy ta, jego Lidia była genialnym zestawem. Duszyński, taki też doskonały, który m.in. przyczynił się do powstania tej Iwony, bo dyrektor Baczyński w chyba 1974 roku pojechał gdzieś na jakieś targi i przywiózł inspirujące prospekty. Bo wtedy tylko dyrektorzy jeździli na targi a projektanci dostawali prospekty, które dyrektor przywodził w teczce (śmiech). I Rosenthal był wtedy na fali, wyznaczał trendy, więc można się nim było inspirować. Myślę, jednak, że najlepszy okres, który był, to był czasy nadzoru formalnego Instytutu Wzornictwa Przemysłowego.

Chciałam Pana zapytać dlaczego napisał pracę habilitacyjną z chodzieskiej porcelany?

Zastanawiałem się i bardzo mnie interesował, jak gdyby trochę zapomniany w Wielkopolsce, Mańczak (przyp. Red. Stanisław Mańczak wykupił fabrykę fajansu w 1921 r. w której brat właściciela Sylwester Mańczak był głównym projektantem). Uważam, że ten okres fajansu Mańczaka był najświetniejszy pod względem wzorniczym i jakościowym, mimo że to tylko fajans. Tych trzech braci trzymało to wszystko. Ja miałem jeszcze możliwość rozmawiać z Mańczakiem właśnie tym, który, jak gdyby, dzierżył tą niwę wzorniczą. Te wyroby rzeczywiście były świetne. Wykształcili kupę doskonałych fachowców, którzy jeszcze po wojnie w tzw. „Porcelicie” kontynuowali pracę.

Ma Pan światowe doświadczenie, naoglądał się Pan tej porcelany, narobił. Jak Pan myśli co wyróżniało, już po tym okresie mańczakowym, te chodzieskie wyroby?

Najfajniejszy okres to, czas kiedy powstała Regina, gdy powstawały już te oryginalne, powojenne fasony. Nie te zapożyczone jak Szczecin czy Lwów. Miał ten Zakład wzloty i upadki, a już Iwona załatwiła wszystko dokumentnie.

Ale z drugiej strony Iwona przyniosła ogromny sukces finansowy temu zakładowi?

Na pewno.

Ale nie poszło to dalej w nowe, jakieś wzory, bo w zasadzie szybko po tej Iwonie, chociaż ona trwała chyba ze 20 lat, ta Chodzież zaczęła jakoś tak gasnąć i znikać i teraz już jej wcale nie ma a przecież to był, swego czasu, największy zakład porcelany i porcelitu w Polsce.

Tak i w latach tej świetności miał szansę rzeczywiście zostać, przetrwać. Bo jeszcze powstał przecież i czwarty zakład tej masy specjalnej. Powstał zakład maszyn ceramicznych… Ja w uczelni, jak byłem kierownikiem, to kupiliśmy jeden taki młyn produkcji z Chodzieży.  No, ale padło. Wszystko wyczyszczone. W Chodzieży w tych magazynach nic już nie było. Jak gdyby był tylko pierwszy zjazd partii, związków zawodowych (przyp. red. zjazd PZPR), klapa, buzia i pa! (śmiech) Nawet karty, jedną taką mam, jedną którą tam sfotografowałem, one się po prostu dematerializowały. Piorun wie. Jak ktoś widział, że coś jest cenne, bo ja się np. interesuje to nie obchodziło go, że to do pracy (przyp. red. habilitacyjnej). Te przedmioty znikały, wyłaziły przez ściany.  Największym błędem Chodzieży było to, że nie ma żadnej dokumentacji. Nawet byłem w archiwum w Pile i szukałem i spotkałem tylko jakieś rysunki techniczne izolatorów, no kurczę.

No i tak nam się właśnie rozproszyła nam się ta Chodzież.

I jak sprzedawali tę cholerną „Jedynkę” (przyp. red. Zakład nr 1) tam jeszcze był ten ośrodek wzorcowy, nie wiem, jak to się wszystko rozpłynęło, bo przecież gdzieś musiały być jakieś numery. Nawet jeśli mamy na wyrobie pod spodem numer, to jest to przecież numer katalogowy zdobiny. Niemcy to mieli i Mańczak też miał, choć to też się rozeszło – wzory, które w Chodzieży jeszcze funkcjonowały w porcelanie.

A tutaj tego nie ma.

Nie ma, nic nie ma. Można byłoby się pokusić o taką pracę, no, ale to jest orka na ugorze. Po prostu ktoś, kto nie zna tego materiału i tych zagadnień, to nie napisze tego dobrze.

No bo nie wie jak szukać.

No będzie wiedział, że coś gdzieś dzwoni, ale gdzie nie wiadomo.

To, mimo wszystko, optymistycznym  akcentem, zakończmy. Pana ulubiony fason z Chodzieży?

Ulubionym moim fasonem jest chyba Roman mimo wszystko. Ale zupełnie nagi Roman, ewentualnie z platynowym paseczkiem. No a drugi to chyba będzie Józka Prankego Kamelia, ale też w takiej skromnej dekoracji, bo ona ma relief.

Panie profesorze, bardzo dziękuję za rozmowę.

Profesorem, to byłem dla studentów.

Pani Janie, bardzo dziękuję za rozmowę,

Proszę bardzo.

Mam nadzieję, że spotkamy się ponownie w jakiś takich ceramicznych okolicznościach.

Również bardzo proszę.

I dziękujemy za oprowadzenie po Pana projektach, o których byśmy, gdyby nie wizyta u Pana, nie wiedzieli.

No. To była moja walka. I tak trzymać!

 

Organizator: Pracownia VZORY/ Stowarzyszenie MiastoHolizm
Realizacja video i audio: Czarna Mewa Studio
Oprawa graficzna: Ewa Kaziszko Motif Studio
Produkcja i koordynacja: Monika Petryczko
Redakcja tekstów: Aleksandra Ratajewska
*Projekt jest współfinansowany ze środków Samorządu Województwa Wielkopolskiego